Jesień to czas owoców, w tym roku bardzo bogaty.
Można by rzec, jak za dawnych czasów – klęska urodzaju. Bo drzewa uginają się od ciężarem gruszek, jabłek, obsypane wprost śliwkami cieszą i zachęcają do zapełniania spiżarni.
Nasz hojny sąsiad przywózł mi dziś moje ukochane antonówki – jabłka o winnym, wyraźnym smaku, idealne do szarlotki czy naleśników.
Jedyną wadą antonówek była zawsze ich ulotność, bo szybko się psuły. W tym roku są mniejsze, niesamowicie aromatyczne, a miąższ jest bardziej zwarty. Takie, jakie zajadaliśmy w dzieciństwie, prosto spod drzewa w samym środku dziadkowego sadu.
Moi Goście, turyści zachwycili się propozycją zabrania ich do siebie, bo ich mały Jaś będzie miał niepryskane zdrowe deserki na zimowe dni. Tak, to zupełnie inna liga, w porównaniu do masowo sprzedawanych owoców z supermarketu.
Pracy jest więcej, bo owoce są drobne, ale aromat, a potem smak przetworów rekompensuje cały trud.
To pierwszy etap jesiennego przetwarzania, ale kolejne wydają się bardzo ekscytujące.
Już czekam na inne, pełne słońca dary jesieni, aby wzbogacić naszą oazową zdrową kuchnię.